niedziela, 11 października 2015

Pilanesberg - pożegnania czas zacząć...

Zaczynam odliczanie do wyjazdu z RPA. Data jest już pewna - 15 grudnia. Czyli zostały 2 miesiące, a to wcale nie jest dużo! Niewiele mamy w międzyczasie wolnych weekendów, więc na liście ostatnich wycieczek wylądowały trzy miejsca: Kapsztad (i miejscowość Stanford, gdzie mieszka rodzina Tima), Durban (i Howick, również wizyta rodzinna), oraz Pilanesberg, nasz ulubiony park. Wróciliśmy właśnie z piątej wizyty i mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze tam kiedyś wrócić! Zabraliśmy namiot, wygodne krzesła kempingowe, lodówkę pełną mięsiwa, wina i cydru Savanna, i w piątek po południu wyruszyliśmy w drogę. Dwie godziny jazdy z Pretorii i zupełnie inny świat. Było strasznie gorąco, w ogóle ostanio temperatura trochę szaleje, a deszczu nadal jak na lekarstwo. W sobotę o 16:30 było 41 stopni! Nie chcę nawet myśleć, ile było w ciągu dnia, bo po porannym safari (park otwierają o 6 rano, więc wjechaliśmy niewiele później na ok. 4 godziny) siedziałam po prostu cieniu, z zimną Savanną, oddychając ciężko gorącym powietrzem, zupełnie niezdolna do niczego ;-) 

Tym razem nie udało nam się zobaczyć kotów. No, poza ogonem i tylnymi łapami lamparta leżącego pod krzakiem ;-) Ale Pilanesberg zafundował nam za to na przykład szakala odpędzanego przez ptaki od ich żerowiska, nosorożca czarnego gaszącego pragnienie w na poły wyschniętym wodopoju, a dziś rano słonica wyskoczyła na nas niespodziewanie z krzaków. Zatrzymaliśmy się w sporej odległości, żeby dać jej przestrzeń, bo miała ze sobą dwa młode. Wyłączyliśmy silnik, bo ten hałas słonie denerwuje. Patrzyła na nas przez dłuższą chwilę i powoli zaczęła podążać za swoimi dziećmi. Stwierdziliśmy, że możemy już chyba przejechać, bo najwyraźniej nasza obecność aż tak jej nie przeszkadza, więc włączyliśmy znów silnik. W tym momencie słonica się odwróciła, podniosła trąbę na wysokość oczu i nagle z furią ruszyła w naszą stronę. Wystartowaliśmy jak rakieta, ledwo udało nam się umknąć, w lustersku wtecznym mignęła mi tylko jej wyprostowana trąba w tumanach kurzu. Samochód, który jechał za nami, po kilku kilometrach nas dogonił. Kierowca z szerokim uśmiechem zapytał, czy - za przeproszeniem - nadal mamy czyste majtki ;-) Szczerze mówiąc, serce biło mi mocno przez dobrych kilka minut! Pan nam jeszcze powiedział, że cała scena wyglądała jak z filmu, a do tego słonica rzuciła za nami sporej wielkości gałąź, czego już nie zdążyliśmy zobaczyć. Takie atrakcje na zakończenie weekendu :-)

Aha, a dosłownie 3 kilometry od bramy parku, do której zmierzaliśmy, rodzina hipopotamów taplała się radośnie w jeziorku. Mały hipek był wyraźnie szczęśliwy u boku mamy :-) 

Może jeszcze uda nam się wcisnąć jeden weekendowy wyjazd do Pilanesberga, ale nawet jeśli nie, to i tak będę wspominać ten weekend z uśmiechem - choć mózg prawie mi się ugotował w tym nieziemskim upale ;-)






Natknęliśmy się na dwa trupy żyraf, oczywiście upolowane przez lwy...
Na szczęście żywych osobników było dużo więcej! ;-)
Springbok :-)
Waterbuck - czyli kob śniady
Nosorożec czarny - to gatunek krytycznie zagrożony, więc spotkanie z nim to zawsze przywilej...






Tsessebe - sasebi właściwy



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...